Przemyski Niecodziennik Marka Niedźwieckiego – W urzędzie
Wypadła mi do załatwienia sprawa w urzędzie w moim mieście. Wstałem wcześnie i zaraz po godzinie otwarcia zjawiłem się u drzwi opatrzonych urzędową tabliczką.
Nie byłem jednak pierwszy – chyba piąty, choć ciężko było się doliczyć bo co niektórzy przybyli stadnie. Drzwi zostały otwarte i pojedynczo zaczęto przyjmować nas – petentów (choć słowo nas jest tu troszkę na wyrost, bo jak pisałem przyjmowano po jednej osobie na raz). Na swoja kolej czekałem dobrze ponad dwie godziny. W międzyczasie przybywały kolejne tłumy interesantów. Każdy nowo przybyły ze zdziwienia otwierał oczy, bo pod urzędowymi drzwiami tłok gęstniał złowieszczo, a wizja sterczenia tu godzinami wzbudzała w ludziach co raz to większą nerwowość. Ktoś zakrzyczał „tak być nie może! Przecież tu od lat zawsze są tłumy! Czy nie można tego jakoś załatwić? Idę do naczelnika” I poszedł ale jakoś po powrocie sprawa ani trochę się nie rozwiązała. Tłum gęstniał. „Jak za komuny!” – zakrzyczał ktoś od progu również niezadowolony z wizji długiego oczekiwania. Wyszedł wreszcie pierwszy załatwiony, więc zdenerwowani ludzie pytają czemu tak długo? ” Panie, okienek siedem, urzędników dwoje…. Pani przyjmuje, a mruk coś pisze i odgania. W końcu „mruk” poprosił znajomego, przekazał mu komplet dokumentów i gdy wrócił również odsłonił lufcik w okienku. Ruszyło. Gdy przyszła moja kolej pani w sympatyczny sposób załatwiła moja sprawę z uśmiechem i kompetentnym wyjaśnieniem zawiłości. Choć na koniec jakiś miły akcent….
Marek Niedźwiecki