Tańczący pod kulami

9 lutego 2018

Czas II wojny światowej doświadczał podbite przez okupanta narody bardzo wieloma represjami, prześladowaniami, zsyłkami do obozów zagłady czy egzekucjami. Taka była codzienność w czasie niemieckiej okupacji terenów Polski.

W tym czasie ludzkie losy układały się najczęściej tragicznie. Obawa o własne życie, życie najbliższych czy ich bezpieczeństwo w okresie szalejącego terroru powodowały, że wielu nawet bardzo odważnych ludzi, patriotów, zaprzestawało czynnego oporu. Celowe łamanie praw człowieka usankcjonowane działaniami policyjno-wojskowymi doprowadzało do zatrważających sytuacji, które w czasie pokoju nigdy nie miałyby miejsca.
Niemiecka machina nastawiona na eksterminację obywateli polskich narodowości żydowskiej pędziła ku zagładzie całego semickiego narodu. Oficjalne dane wskazują, że w niemieckich obozach śmierci zostało zamordowanych ponad sześć milionów Żydów. Nie pominięto kobiet, starców i dzieci. Takie bestialstwo okupantów doprowadziło jednak do bardzo wielu aktów heroizmu ze strony polskich obywateli. Odważni, zdeterminowani Polacy podjęli działania mające na celu ratowanie niewinnych ludzi, ofiar zbrodniczej hitlerowskiej ideologii.

Polacy skazani na śmierć przez niemiecki sąd wojenny. Płońsk 1939. Fot. IPN

Nie inaczej było w przypadku bohatera mojej dzisiejszej opowieści. Człowiek uczciwy, mąż, ojciec, można powiedzieć zwyczajny mieszkaniec Przemyśla. Widząc dziejącą się nieprawość, postanowił działać. Udzielił schronienia biednej rodzinie żydowskiej. Doskonale wiedział czym ryzykuje. Za pomoc Żydom Niemcy wyznaczyli bardzo wysoką karę, karę śmierci… W późniejszym czasie wprowadzono odpowiedzialność zbiorową dla całych rodzin.

Niemcy w trakcie rewizji domu znaleźli Żydów, zabrano ich do getta. Dom został spalony. Na szczęście nie było w nim reszty rodziny. Nasz bohater został skazany na obóz zagłady. Zapakowany do transportu, wieziony bydlęcym wagonem, ściśnięty w tłumie podobnych nieszczęśliwców wyruszał w drogę, która miała się skończyć w jeden tylko sposób… Ciągnięty przez lokomotywę pociąg zostawiał za sobą znane krajobrazy pogórza. Atmosfera panująca w wagonie nie nastrajała optymistycznie. Jedni płakali, inni wznosili modły, jeszcze inni odchodzili prawie od zmysłów. Wczesne lato 1942 roku nagrzewało kryte papą wagony do temperatur tak wysokich, że wewnątrz panował potworny zaduch, a podróżującym towarzyszył nieznośny smród fekaliów. Potrzeby fizjologiczne były załatwiane w jedyny możliwy sposób – przez dziurę w podłodze po wyrwanej desce. Ktoś z bardziej operatywnych właśnie w tym otworze dojrzał możliwość ratunku. Kilku mężczyzn błyskawicznie zabrało się za powiększenie otworu do takiego rozmiaru, by zmieścił się w nim człowiek. Teraz należało tylko wybrać odpowiedni moment ucieczki. Idealnym okazał się wjazd składu na kolejowe rozjazdy. Pociąg znacznie zwolnił bieg i w tej właśnie chwili skazańcy pojedynczo przeciskali się przez otwór, by w końcu opuścić się pod pociąg
i ułożyć między torami. Uczyniło tak dwudziestu ośmiu mężczyzn, jeden za drugim kładli się na tory. Niestety żołnierze eskortujący transport byli przygotowani na taką ewentualność, na końcu składu Niemcy zainstalowali karabin maszynowy wraz z obsługą.

Przemyśl po czerwcu 1941 roku. Fot. NAC

Gdy pierwszy uciekinier tylko podniósł się z podkładów, padł rozkaz strzelania. Celne serie kładły zbiegów, odbierając szanse ucieczki, a w rezultacie i życie. Nasz bohater miał jednak więcej szczęścia, wyłonił się spod składu w momencie gdy żołnierze przeładowywali karabin. Ta właśnie chwila zbawiennej ciszy umożliwiła mu ucieczkę z torów prosto w łan pszenicy. Biegł bez wytchnienia pędzony świstem kul przelatujących obok jego głowy, upadał i znów podrywał do biegu po życie. Udało się, dobiegł do lasu, który skrył go przed strzelcami. Zza osłony drzew spojrzał jeszcze w kierunku torów za oddalającym się pociągiem, z łanów zboża wyłoniło się jeszcze sześciu ocalałych. Po chwili wytchnienia ruszył w drogę, by jak najprędzej oddalić się od miejsca, które zapewne chwilę później stało się rejonem obławy. Noc zastała go w lesie, bez jedzenia, bez schronienia i tylko strumienie dawały mu czasami możliwość ugaszenia pragnienia. Miał dużo szczęścia, nie został ranny i w zasadzie nie ucierpiał w trakcie ucieczki, więc nie pozwalając sobie na sen, ruszył czym prędzej w kierunku rodzinnego Przemyśla, w którym upatrywał możliwość ratunku. Szedł tak kilka dni, najczęściej pod osłoną nocy, by nie zostać zauważonym przez patrole. W tym czasie żywił się leśnym runem oraz owocami. W końcu jego oczom ukazały się znajome wzgórza. Doskonale znał okolice Przemyśla, wiedział którędy iść, by w sposób niezauważony dotrzeć do miasta.

Przemyśl 1941-1944. Fot. NAC

Z obawy o bezpieczeństwo najbliższych nie dawał znaku życia przez kilka miesięcy. Dopiero zima wygoniła go z piwnicy i zmusiła do szukania pomocy. Nie wiedział, co stało się z jego rodziną, a może wszyscy podzielili jego los lub nie daj Boże zostali zabici? Powoli i bardzo ostrożnie ruszył w kierunku dzielnicy Wilcze, lecz po przybyciu na miejsce jego oczom ukazały się tylko zgliszcza. Nie miał pojęcia gdzie szukać rodziny, przez głowę przelatywało mu tysiące tragicznych myśli. Postanowił jednak, że nie odpuści poszukiwań. Jego uwagę zwrócił dom, który od dawna stał pusty, a teraz świeciło się w nim światło. Obserwował ten dom bardzo uważnie, przez okno dojrzał poruszające się sylwetki. To była jego rodzina, cali i bezpieczni. Jakimś cudem Niemcy zaniechali w stosunku do nich represji. Pod osłoną nocy, niezauważenie przedostał się pod drzwi, pukał tak cicho jak tylko mógł i te wreszcie zostały otwarte. Rodzina po dłuższym okresie rozłąki, niepewności jutra, nie mogła uwierzyć w szczęście ponownego bycia razem. Niestety, kiedy opadły pierwsze emocje, gdy zbieg został nakarmiony i przebrany, nadszedł czas rozważenia sytuacji. Wszyscy zdawali sobie sprawę z ogromnego niebezpieczeństwa, z jakim wiąże się powrót skazańca. Rodzina uradziła, że należy go dobrze ukryć. Tylko jak to zrobić w tak niepewnych czasach. Na ulicach odbywały się łapanki, w domach przeprowadzano rewizje, zagrożeniem mogli być nawet bliscy sąsiedzi… Uznano, że najlepszym miejscem ukrycia zbiega będzie jednak dom, w którym zamieszkali. Budowla posiadała bardzo rozległe piwnice z mnóstwem zakamarków, labiryntem korytarzy, które odpowiednio przerobione mogły stworzyć całkiem skuteczną kryjówkę.

Dzielnica była raczej spokojna, a sam dom nie stał przy głównej drodze, co nie pozwalało ewentualnym intruzom na zaskoczenie domowników. Tak też się stało. W ten sposób uciekinier kolejny raz dostał się do niewoli, tym razem jednak w piwnicach nowego domu… Życie w takiej sytuacji jednak jest ogromnie trudne, nawet tak dla nas obecnie trywialna sprawa jak pożywienie mogła doprowadzić do wykrycia zbiega. Żywność w czasie wojny była reglamentowana, więc wyżywienie jeszcze jednego człowieka bez przydziału bloczków okazało się być bardzo trudne. Rodzina jednak organizowała jedzenie tak, by nikt nie mógł się zorientować, że mogą kogoś karmić. Córki zatrudniały się w szpitalnych stołówkach, gdzie wynoszone dla rodziny jedzenie nie wzbudzało niczyich podejrzeń, bo było codziennością. Sam zbieg zamknięty w czterech ścianach ciemnej klitki ogromnie przeżywał swój stan jakby zawieszenia w próżni, która jednak w każdej chwili mogła być zabójcza. Bywało, że opuszczał ciemne schronienie i wchodził do mieszkania, ale zawsze daleko od okna. Stan w jakim tkwił nie wpływał dobrze na jego psychikę, w chwilach załamania miał ochotę wyjść na ulicę, być aresztowanym tylko po to, by to wszystko się już skończyło… Każde głośniej wypowiedziane zdanie, każdy przejazd samochodu czy nawet stukanie do drzwi kojarzyło mu się jednoznacznie z rewizją i aresztowaniem lub śmiercią. Nic więc dziwnego, że ten zastraszony człowiek w uwięzi powoli jakby odchodził od zmysłów. Czas jego ukrycia wydłużał się niemiłosiernie i tylko niekiedy domownicy informowali go o losach wojny. Od nich dowiedział się o klęsce Niemców pod Stalingradem, potem o froncie, który powoli zmierzał w kierunku na zachód.

Minęły dwa lata od momentu gdy nasz bohater powrócił do domu. Lata ukrycia, strachu, ale jednak i nadziei, że los zadręczonego ukryciem człowieka może wkrótce ulec zmianie… Pewnego lipcowego dnia w 1944 roku córka z impetem wbiegła do domu oznajmiając krzykiem, że nadciąga front, z daleka już słychać strzały i odgłosy walki. Domownicy rozpierzchli się ratować dobytek i szukać miejsc do ukrycia, a strzały bardzo wyraźnie zaczęły się przybliżać. W ciemnej piwnicy słychać było niewiele, jednak słowo wyzwolenie jakoś doleciało do uszu ukrywającego się człowieka. Nieświadomy zagrożenia i pędzony nadzieją wolności postanowił opuścić swą bezpieczną kryjówkę. W zamieszaniu ominął domowników i ruszył w kierunku drzwi. Blask dziennego światła oślepił jego nawykłe do ciemności oczy, a zapach świeżego powietrza zadziałał jak narkotyk. Istna kanonada bodźców, jaka stała się teraz jego udziałem, doprowadziła go niejako do stanu amoku… I ruszył przed siebie, szczęśliwy, łaknący światła, pragnący powietrza i wszystkich tych doznań, które przez dwa lata były mu odebrane. Nie baczył na wojenną zawieruchę, w euforii zaczął tańczyć na ulicy. Z uniesionymi do góry rękoma szedł tanecznym krokiem ku swej wolności, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób wkroczył pomiędzy walczące strony. Żołnierze strzelali do siebie, a on kontynuował swój taniec pomiędzy świszczącymi obok głowy pociskami. Armie nieprzerwanie prowadziły ostrzał i tylko przerażona żona stojąca w oknie wzniosła modlitwy, by żadna zbłąkana kula nie dosięgła jej męża…
Przeżył, front przeszedł, żołnierze odeszli. Nadeszła jego upragniona wolność… Tylko do dziś kolejne pokolenia rodziny przekazują sobie opowieść o dziadku tańczącym pod kulami…

Marek Niedźwiecki

Fotografia tytułowa (NAC): Transport niemiecki na ulicy Grunwaldzkiej w Przemyślu.