Piątek na Zielonym Rynku – reportaż

Święta tuż,tuż, a tłumów na Zielonym Rynku nie widać. Nie wszyscy handlujący jednak narzekają. Porozmawialiśmy z nimi o tym jak im się wiedzie.

– Ceny nawet idą w dół, a ludzi wciąż jest bardzo mało. Są stali klienci, ale z roku na rok jest ich coraz mniej. Przyciągają ich supermarkety ze swoimi promocjami chociaż te produkty nie zawsze są dobrej jakości. – opowiada pierwszy zapytany przez nas sprzedawca.

 

Pan Andrzej sprzedaje na Zielonym Rynku od 24 lat – Nie mam wyjścia, nie wyjechałem do Anglii, działam tutaj i wcale nie narzekam. Są ludzie, dzisiaj jest troszkę stagnacja (piątek), ale ruch już się zaczął od poniedziałku, a jakby przyszła pani w sobotę, to nie mielibyśmy czasu porozmawiać. Ceny zależą od sezonu, w stosunku do tamtego roku są na pewno nieco wyższe. Wszystko ludzie kupują. Jest 500 plus i 300 plus, ludzie mają kasę i nie ograniczają się. Częściej biorą to co droższe, a nie tańsze. Ma być duże, ładne. Młodzi też przychodzą na rynek, ale jest ich mniej, bo wiadomo, że pracują. A emerytów i rencistów nie stać na te droższe rzeczy.

 

Pani Wiesława od 20 lat sprzedaje wyroby własnej roboty: soki, syropy lecznicze, ziołomiody, dżemy, ćwikły. Na jej straganie znajdziemy też grzyby suszone i marynowane.
– Syropy robię od 40 lat, najpierw dzieciom, trzy córki wychowałam w zdrowiu, a teraz na sprzedaż. Receptury biorą ze starych książek, jedna z nich, mojej babci ma ponad 90 lat. Soki ręcznie wyduszam. Trzeba umieć to wszystko zrobić. Syropy na serce robię na zamówienie, z 7 składników, wszystko naturalne. Zioła muszę nazbierać albo kupić, podobnie miód. Najpierw zaparzam zioła przynajmniej 2 godz., przecedzam i zagotowuję z miodem. Mam syropy na żołądek, przeziębienie, drogi moczowe, stres. Niektórych z nich nigdzie pani nie kupi, jak np. syrop z rokitnika. Mam nawet klientów na telefon, dzwonią, zamawiają. Jeżeli biorą jakieś trzy rzeczy, to jeden mały syrop dostają gratis. Mam niską emeryturę, a mieszkam w bloku więc nie mam wyjścia. Ale trzeba takie rzeczy lubić i dodatkowo umieć, a ja kocham to robić. Proszę popatrzeć na moje produkty, wyznaję zasadę, że musi być błysk, smacznie, pięknie, estetycznie, bo konkurencja nie zawsze o to dba.

 

Podobny asortyment na swoim straganiku ma też pani Andżelika. Na przemyskim rynku sprzedaje od 7 lat. Obok soków i syropów są wyroby domowe takie jak gulasz, mielonka szynkowa, mięso w słoikach, kiełbasy i kaszanki.
– Wszystko wyrabiam własnoręcznie w domu, od wiosny do późnej jesieni. Lubię to robić. Nie chwalę się, ale sery też sama potrafię zrobić. Korzystam z babcinych przepisów, nie zdradzam ich. Jak ktoś chce sobie zrobić, to może w internecie sobie poszukać. Soki są 100%, a nie to co w sklepie, chemia i konserwanty, barwniki, nie powinno się to w ogóle nazywać sokiem. Coraz częściej ludzie uciekają do naturalnych produktów, przekonują się do domowych wyrobów. Przyjeżdżają tu z innych miast, nawet spoza Polski, pojawiają się nowi stali klienci. Lubię handlować, to rodzinna tradycja, z tyłu stoi moja mama. Smaki mam wypróbowane, lubię dobrze doprawić, bo pracowałam kiedyś w kuchni produkcyjnej. – p. Andżelikę zwolnił prywatny pracodawca, ,,prywaciarz”, jak mówi. Wzięła się za produkcję i sama stała się się ,,prywaciarzem”. Towar ma dobry, własny. – Zwrotów do tej pory nie miałam – mówi z dumą.

 

– Na początku było coraz lepiej, a później zaczęło spadać. Markety jednak swoje zrobiły. Ludzie są wygodni. Tutaj zimno, deszcz pada, a tam mają ciepło, parking. Więcej osób starszych tu przychodzi, mają bliżej niż do marketu, no i z przyzwyczajenia – pan Marek handluje na Zielonym Rynku od 1990 roku. Sprzedaje kaszę, ziarna, mak, kutię. – Nie jest już tak jak kiedyś, wtedy więcej kupowali kaszy, maku. Kupowali kaszę gryczaną, bo bili świnie, a teraz takie osoby na palcach jednej ręki można policzyć. Kutię kupują symbolicznie, dwa garnuszki, a mak w tym roku drogi jest, prawie o połowę, jak nie więcej. W pierwszym tygodniu grudnia zaczął się ruch związany ze świętami, na ostatnią chwilę przychodzą już tylko po drobniejsze rzeczy, takie jak stroiki. U mnie kupują też dla zwierząt, dla ptaków, które dokarmiają. Teraz jeszcze się coś dzieje, ale od maja do jesieni będzie u mnie wegetacja, martwy sezon.

 

– W tym roku mniej jest klientów, zależy od pogody. Nie robią zakupów na ostatnią chwilę. Tutaj nie ma w ogóle „boomu”, jak jest, to na kapustę i warzywa, bo to jest cholernie drogie. U mnie największym zainteresowaniem przed świętami aż do świąt ukraińskich cieszą się śliwki suszone przygotowywane domowym sposobem. Nigdy nie przywoziłem daktyli, bo są za drogie- 35 zł/kg- ale w tym roku się zdecydowałem, i w tydzień czasu sprzedałem wszystkie. Znaleźli się chętni, ale powiem pani, że internet to ma niezłą siłę przebicia, bo przeczytałem jak bardzo daktyle są zdrowe, ile mają witamin i antyoksydantów. Najważniejsze – przed świętami mamy to wszystko świeże, nie leży tak jak w supermarketach. Trzeba pamiętać, że dużo i tanio to pojęcie względne, czasem lepiej dopłacić do czegoś droższego i być z tego zadowolonym. Co roku jest coraz gorzej – mówi p.Krzysztof, od 28 lat na Zielonym Rynku.
– A ja uważam, że jest coraz lepiej, bo towar na Zielonym Rynku ma być zdrowy, codziennie świeży, a cena jest umowna, ludzie chcą kupować zdrowe rzeczy, a Polska ma, póki co, najzdrowszą żywność w Europie – dodaje inny sprzedawca.