Strach przed zmianami

28 lipca 2019

Internety pełne są memów głoszących: ,,nie bój się zmian”, ,,nie bój się jutra”. Pełno jest poradników, że ze zmian to trzeba korzystać, a nie bronić przed nimi. I tak dalej, i tak dalej. W tym wszystkim tylko jednych zmian mamy się bać, tylko jedne są przerażające, niechciane i mamy za WSZELKĄ CENĘ je zatrzymać. To zmiany klimatu. Uwaga, poniższy tekst zawiera treści powszechnie uważane za mało ekologiczne.

No właśnie, o co chodzi z tymi zmianami klimatu? Grozi nam, że wszystko się pozmienia, że będzie inaczej, wzrośnie poziom morza, że Świat zamieni się w pustynię, lub będzie wręcz przeciwnie. I co najważniejsze: powinniśmy zapłacić WSZELKĄ CENĘ by tego uniknąć. WSZELKĄ, czyli jaką? Zapewne bardzo wysoką. Tym bardziej trzeba straszyć, żeby ,,zatrzymać zmiany klimatu”. Czy to w ogóle możliwe?

Nie każdy chce płacić

Po pierwsze są kraje, które tej ceny nie chcą płacić. Chiny i Indie to w przybliżeniu jedna trzecia populacji Świata. Im płacenie za ,,zatrzymanie zmian” jakoś jest nie w smak. Przeciwnie, zmieniają się dynamicznie, zwłaszcza Chińczyki. Ale nie tylko oni, taka Japonia, jeden z najbardziej zaawansowanych krajów świata, inwestuje w elektrownie węglowe. Całkiem sporo węgla palą też nasi zachodni sąsiedzi. Chętnych do płacenia „WSZELKIEJ CENY” nie ma zatem tak wielu. Ogromne gospodarki takie jak Indie czy USA w znacznym zakresie zasilane są węglem. Do tego dodajmy wszelkie inne paliwa kopalne. Rezygnacja z ich wykorzystana nie należy obecnie do zbyt realnych postulatów. Warto w tym miejscu wspomnieć, że zgodnie z prognozami z lat 80-tych ubiegłego stulecia, nasze zasoby paliw kopalnych wyczerpały się około 5 lat temu. Serio.

No właśnie, wróćmy do tej „wszelkiej ceny”. Dużo mówi się np. o przejściu na samochody elektryczne, a mniej o tym jaki to będzie koszt. Także dla środowiska. Żeby wyprodukować akumulatory do tych aut potrzebujemy kobaltu, litu i niklu. Produkcja milionów pojazdów elektrycznych pociągnie konieczność zwiększenia wydobycia tych rzadkich surowców, wraz z całym negatywnym efektem dla środowiska. Aktualnie połowę światowego kobaltu dostarcza Kongo. Dość tanio, bo bez przejmowania się degradowanym środowiskiem i tym, że w kopalniach pracują dzieci. Na koniec pozostanie kwestia utylizacji zużytych akumulatorów pełnych szkodliwych substancji.

Zainwestować w wiatraki?

Czym zastępować paliwa kopalne? Jeżeli nawet prąd do auta elektrycznego pochodzi bardzo często ze spalania paliw kopalnych? Zresztą jakie są alternatywne możliwości? Energia z wiatraka bez dotacji jest niekonkurencyjna. Ba, w taki wiatrak trzeba włożyć sporo energii, żeby wyprodukować maszt, łopaty i turbinę. To wszystko też obciąża środowisko i nie można tego pomijać oceniając wpływ „czystej energii”.

Niektórzy jednak uparcie pomijają. To nie koniec. Wiatraki ograniczają sposób zagospodarowania przestrzeni wokół. Pół biedy gdzieś na pustkowiach w Arizonie, ale np. Polska nie ma Arizony, ani nawet Kolorado. Jednak przy okazji masowych farm wiatrowych odkryto pewną niepokojącą właściwość. Wiatraki spowalniają wiatr. Serio. W sumie nie powinno to nikogo dziwić, to po prostu skutek praw fizyki. Turbina działa, bo przejmuje część energii wiatru, więc duża farma powoduje spowolnienie wiatru. Tyle, że to ma swoje konsekwencje. Po pierwsze dodawanie kolejnych wiatraków do farmy powoduje obniżenie wydajności poszczególnych turbin. Po drugie spowalnianie wiatru to nic innego jak zmienianie klimatu, nieprawdaż? Oczywiście dopóki energia z wiatraków to ułamki procenta naszej produkcji, albo niech tam nawet i kilka procent, to jeszcze nie jest bardzo niepokojące. Przy większej skali to zaczyna być problem. Niestety, pomimo, że ten problem wynika z najbardziej podstawowych praw fizyki, to naukowcy dopiero zaczynają go analizować, a prognozy co do skuteczności farm i ich wpływu na klimat diametralnie się rozjeżdżają. W skrócie: na tym etapie nie ma nic pewnego, poza stwierdzeniem, że wiatrak nie jest cudownym rozwiązaniem bez negatywnych skutków ubocznych dla środowiska.

Rzeka, wulkan i słoneczko

Są oczywiście inne opcje, można wykorzystywać energię górskich rzek, chociaż takich nie ma zbyt wiele w nizinnych krajach… energetyczne rzeki to opcja dla takich krajów mniej więcej jak Szwecja. W innych krajach już gorzej, bo ekolodzy nie bardzo tolerują budowę zapór wodnych. Można też korzystać z energii słonecznej, która zasadniczo jest całkiem niezła, szczególnie tam, gdzie nie ma zbyt wielu pochmurnych dni. Niestety średnie zachmurzenie Ziemi to ok. 70-80%. W tej średniej mieści się np. Polska. Tym bardziej WSZELKA CENA za walkę ze „zmianą klimatu” będzie musiała być wysoka. Pewien potencjał ma też geotermia, szczególe tam, gdzie energia termalna sama pcha się na powierzchnię. Tylko to nadal nie jest opcja dla wszystkich. Generalnie Islandia może mieć problem z głowy, ale już przesył energii z Islandii w inne miejsca, to wiecie…rozumiecie… Zresztą też okazuje się, że Islandczycy przeszacowali możliwości geotermii i trochę przeszarżowali z budową wielkich elektrowni.

Klimat na pewno się zmieni

Tylko czy walka o „zatrzymanie zmian” jest do wygrania? Historia pokazuje, że bez wpływu człowieka może dochodzić do zmian klimatycznych w skali upływu kilkudziesięciu lat. W skali stuleci takie zmiany są już niemal pewne. W skali tysiącleci mamy GWARANCJĘ dramatycznych zmian klimatycznych. W zasadzie to sukces naszego gatunku jest efektem dostosowywania się do niesamowitych zmian klimatycznych.

Obecnie akurat trafiliśmy na w miarę ciepły interglacjał, ale nasi przodkowie jeszcze kilkanaście tysięcy lat temu żyli w Epoce Lodowcowej. Właściwie trzymając się faktów trzeba powiedzieć, że my też żyjemy w Epoce Lodowcowej, tyle, że w okresie tymczasowego ocieplenia. Poprzedni taki okres trwał zaledwie 15 tysięcy lat, a nasz już ponad 11 tysięcy. Dzielił je trwający ponad 100 tysięcy lat okres zlodowacenia, w którym obszar dzisiejszego Trójmiasta pokryty był ponad kilometrową warstwą lodu. Nic fajnego, ale całkowicie bez związku z działalnością człowieka i to zarówno na etapie rozrostu jak i cofania się lądolodu. Trzeba sobie uświadomić, że nie mamy ani stabilnego klimatu, ani stabilnego Wszechświata, w którym wszystko chodzi jak w zegarku, gdzie Niebo i Ziemia są trwałe i niezmienne, że jeśli tylko nic nie zepsujemy, to wszystko trwać będzie wiecznie. No nie będzie. Co więcej, obecny klimat wcale nie jest optymalny dla życia. Znaczna część planety jest skuta lodem, a z powodu niskich opadów znaczne części kontynentów to pustynie. Po prostu jest zimno. Okresy najbardziej bujnego rozwoju życia, czy czas, w którym największa pustynia świata – Sahara była krainą bujnej roślinności, były cieplejsze. Obecnie wzrasta ilość opadów na Saharze, a na południu pustyni w ostatnich dziesięcioleciach zaczyna wracać roślinność. Ten fakt łączony jest ze wzrostem ilości CO2 w atmosferze.

No właśnie, ten „potworny dwutlenek węgla”, CO2 też nie jest aż taki straszny, bo jest potrzebny roślinom. Bez CO2 w atmosferze nie ma życia. Tak to niestety wygląda i tak prawdopodobnie zakończy się życie na Ziemi, przez związanie CO2 w skałach na skutek zmiany przebiegu procesów zależnych od aktywności Słońca. Więcej CO2 to lepszy rozwój roślinności, a brak tego gazu to śmierć roślin. Więcej CO2 to także coraz bardziej opłacalne stosowanie technologii „wyłapującej” paliwo z powietrza. Serio jest taka technologia, opracowywana na potrzeby kolonizacji Marsa, którego atmosfera jest bogata w dwutlenek węgla. To nie jest tak, że stężenie tego gazu będzie tylko rosło, bo zarówno przyroda, jak i człowiek mogą mieć skuteczne sposoby na zagospodarowanie CO2 z atmosfery.

Zmiany, zmiany, zmiany…

Grożą nam niesamowite zmiany, na które obecnie kompletnie nie jesteśmy gotowi jako cywilizacja i jako gatunek. Kilka z nich może uderzyć z dnia na dzień. To mogą być zmiany aktywności Słońca, uderzenie komety albo wybuch superwulkanu. Proszę zauważyć, ze to rzeczy kompletnie niezależne od nas. Wystarczy, że wspomniany superwulkan zrobi superchmury, które na kilka lat ograniczą dostęp światła. Produkcja żywności i cała flora odczują to w sposób dramatyczny. Za tym masowo zaczną padać roślinożercy i drapieżniki. A nasza cywilizacja jaką ma odpowiedź na kilka lat drastycznego spadku ŚWIATOWEJ produkcji żywności? Co będziemy potrafili zrobić oprócz pozabijania się nawzajem?

To są takie „zagrożenia krótkodystansowe”, które po prostu mogą znienacka znokautować naszą cywilizację. Tymczasem w skali długodystansowej wiadomo, że czeka nas np. powrót lodowców. No chyba, że celowo podgrzejemy atmosferę np. przy pomocy gazów cieplarnianych. Tylko kiedy i w jakiej ilości? Skoro posługujemy się niezbyt pewnymi prognozami zmian? Prognozami, w których co chwila okazuje się, że nie uwzględniono jakiegoś czynnika, np. że farma wiatrowa spowalnia wiatr, albo i czegoś jeszcze poważniejszego.

Jak na dłoni widać, że nie jesteśmy gotowi. Na całym świecie generalnie zużywamy zasoby na bieżąco: na rozdawnictwo socjalne, na nieprzyzwoicie rozbudowaną biurokrację, na rozrywkę w niespotykanej dotąd skali, na absurdalne państwowe inwestycje i oczywiście na wojny. Bardzo przypomina to błędy Rzymian na niedługo przed upadkiem cesarstwa, tylko technologia jest bardziej zaawansowana. Możliwości wszelkich sztabów kryzysowych wystarczają w najlepszym razie by reagować na powódź lub większe pożary lasów, ale i to jak widać przerasta często nasze możliwości. Duża powódź czy pożar i tak w skali planety są lokalne, a do pomocy sprowadza się służby z innych państw. To teraz pomyślcie, że problem choćby tej skali wystąpi w prawie wszystkich państwach na raz. Jesteśmy gotowi jako ludzkość? No chyba nie. A to nadal mały pikuś przy erupcji superwulkanu.

Bardzo, bardzo daleka przyszłość

Jeżeli zakładamy, że nasz gatunek jednak jakoś sobie poradzi z tymi „doraźnymi” zagrożeniami, to i tak biorąc pod uwagę prognozy zmian w dalekiej przyszłości, musimy brać pod uwagę, że Ziemia nie będzie się nadawała do życia. Nie tylko dla nas, tylko w ogóle. Nie z naszej winy, po prostu takie są bezwzględne zasady Wszechświata. Stąd spekulacje, że wysoko rozwinięte cywilizacje są nomadami, przemierzają kosmos w poszukiwaniu miejsc nadających się do życia. To nas czeka w dalekiej przyszłości? Jeśli się nie pozabijamy, jeśli pokonamy wszelkie inne wyzwania i zagrożenia po drodze, to w ostatecznym rozrachunku będzie właśnie tak: będzie trzeba opuścić nasz rodzimy Świat. Czy wobec takiej perspektywy odpowiedzialne jest dążenie do blokowania rozwoju, lub tworzenie złudzenia, że nasza planeta może istnieć sobie wiecznie, w niezmienionej formie?

Jakkolwiek jest ważne, żeby dbać o nasz komfort życia tu i teraz, o nasz komfort oddychania, spacerowania brzegami rzeki itp, to w dalekiej perspektywie będziemy zmuszeni do wyeksploatowania i opuszczenia naszego systemu planetarnego, a większość gatunków kwiatków, motylków, rybek itp. po prostu wyginie. Mało ekologicznie, prawda?

Co możemy zrobić?

Na pewno dobrze byłoby zrezygnować z „jednorazówek”. Nie mam na myśli foliowych torebek, mówię o całej „jednorazowości” wokół: samochody, sprzęt AGD, telefony psujące się tuż po gwarancji etc. Obecnie jesteśmy zasypywani tanim badziewiem, które szybko wymaga wymiany na kolejne tanie badziewie. Z punktu widzenia producentów i sprzedawców jest to dobre. Nie opłaca się wyprodukować i sprzedać bezawaryjnego samochodu, który będzie służył choćby przez 30 lat. Z tego wynika wspominane marnowanie zasobów energetycznych i surowcowych, ale też niepotrzebne zanieczyszczenie. Tracimy jeszcze w jeden sposób: nie uczymy się produkować sprzęt niezawodny i trwały. Tymczasem wobec grożących nam niebezpieczeństw tak naprawdę potrzebujemy właśnie sprzętu niezawodnego i trwałego. I najlepiej łatwego w naprawie i podatnego na modernizacje. Konieczna jest zmiana oczekiwań konsumenta. Musimy bardziej cenić trwałość i niezawodność, a nie tylko patrzeć na niską cenę. Konieczna jest zmiana nastawienia producentów, zamiast sprzedawać coraz to nowsze modele, powinni oferować możliwość modernizacji.

Możemy ograniczyć marnowanie środków na bardzo wielu polach. Taki przykład: zamiast dawać 13 emeryturę można zlikwidować podatek od emerytur. Oszczędzamy wtedy na całej obsłudze poboru podatku i wypłaty świadczeń. Takich sytuacji można wymienić bardzo wiele. Marnujemy zasoby na zbędną biurokrację, z której nic nie wynika. Tymczasem środki powinny iść raczej w przygotowania na sytuacje kryzysowe. No co złego by było, gdyby dzięki zwiększeniu liczby ratowników skrócić czas dojazdu pogotowia czy straży pożarnej? Co złego byłoby w przygotowaniu „żelaznych” zapasów żywności, śpiworów czy namiotów? No nic… ale na razie kosmiczne środki idą w biurokrację. No właśnie, kosmiczne, a na dłuższą metę musimy szukać też „Planety B”.

 

Piotr Dymiński