„Rembrandt” z Krzywczy
Karol Palczak – to nazwisko staje się w polskim świecie sztuki coraz bardziej rozpoznawalne. Urodzony w 1987 roku, absolwent ASP w Krakowie (ukończył ją w roku 2015), zdobył Grand Prix w I Krakowskim Salonie Sztuki w roku 2018, a w listopadzie 2019 – Grand Prix w prestiżowej Bielskiej Jesieni. A zaczęło się w roku 2017 od krakowskiej Galerii ”Potencja”, gdzie po raz pierwszy został zauważony i doceniony. Nie interesuje go abstrakcja i sztuka konceptualna, lecz malarstwo figuratywne. Jest – jak mawia o sobie – „prostym chłopem’’ i natchnienie czerpie z natury. Stąd w jego twórczości tak charakterystyczne dla wiejskiego pejzażu dymy ognisk i spowite w nie postaci, zwierzęta gospodarskie, kolby kukurydzy czy portrety mieszkańców wsi przy ich codziennych zajęciach.
Co wyróżnia Pana twórczość na tyle, że został Pan dostrzeżony przez autorytety, takie jak choćby Piotr Rypson czy Anda Rottenberg, którzy zasiadali w jury Bielskiej Jesieni?
Trudno mi to samemu oceniać. Mogę jedynie powołać się na protokół Jury, gdzie padły określenia: autentyzm, sprawny warsztat, wyróżniająca technika i to, że opowiadam o wsi w sposób niedosłowny…
Na egzamin do krakowskiej ASP przytaszczył Pan namalowane na ciężkich dechach obrazy, zapakowane w parciane worki. Mówi Pan o sobie, że jest „prostym chłopem ze wsi”… A przecież skończył Pan elitarną uczelnię, do której w dodatku dostał się za pierwszym podejściem. Czy nie ma w tym odrobiny kokieterii?
Może i trochę jest… Nie żyję przecież z pracy na roli. Ale wykształcenie nie przekreśla tego, że wyrastam z tej ziemi i kocham naturę, wieś. Miasto męczy mnie i nudzi. Miasto jest dla ludzi, którzy mają pieniądze. Do Akademii dostałem się faktycznie za pierwszym podejściem – i to aż dwa razy, bo gdy zdawałem po raz pierwszy, nie miałem jeszcze matury. Musiałem ją zdać i dopiero wrócić. Bez egzaminu wstępnego oczywiście się nie obeszło.
Jak wygląda egzamin do Akademii?
Pierwszy etap to prezentacja własnych prac. Jeśli się go przejdzie, przystępuje się do malowania – martwa natura, akt. Etap trzeci to rozmowa kwalifikacyjna.
Czy miał Pan jakieś wcześniejsze przygotowanie plastyczne?
Byłem raczej samoukiem. Po ukończeniu Szkoły Podstawowej i Gimnazjum w Krzywczy, poszedłem do Liceum Plastycznego w Jarosławiu. Ale je porzuciłem… Bo ja chciałem malować, a nie uczyć się teorii. Żeby mieć na to więcej czasu, przeszedłem jeszcze przez „gastronomik” i technikum mechaniczne. Ale to ciągle nie było to… Maturę zdałem w końcu w Liceum w Dubiecku.
Pamięta Pan swoje najwcześniejsze „dzieła” z dzieciństwa?
Namalowałem kiedyś na konkurs kopię „Stworzenia Adama”. Próbowałem też skopiować „Bitwę pod Grunwaldem”. Uważam, że wyszło całkiem nieźle, ale jakoś nie zostało docenione. Z plastyki miałem w szkole dwóję…
Trochę to dziwne, bo już podczas studiów w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, nazywano Pana ( i to bez żadnej ironii) „Rembrandtem z Bieszczad”. My wiemy, że miejsce, z którego się Pan wywodzi, to jeszcze nie Bieszczady, więc pozostańmy przy „Rembrandcie z Krzywczy”… Przy tej okazji spytam o Pańskie fascynacje sztuką dawnych mistrzów, szczególnie holenderskich.
Odpowiem krótko – jak się uczyć, to od najlepszych! Zresztą mam to do dziś, że tylko na te najwybitniejsze dzieła mogę patrzyć z przyjemnością. W innych – zwłaszcza własnych obrazach – widzę głównie błędy. Dlatego unikam ich oglądania.
Proszę powiedzieć, jak czuł się Pan, jako człowiek z tzw. prowincji, w tym dość specyficznym krakowskim, artystycznym światku, w którego łaski często niełatwo się wkupić…
Byłem trochę odludkiem, żółtodziobem, z innego środowiska. Ale w akademiku miałem przyjaciół. Nikt nie traktował mnie źle. Wszyscy byliśmy równi. Malarstwo to ciężki kawałek chleba. Ludzie poświęcają wiele i często niewiele z tego mają… Bo rzeczywistość bywa brutalna – jeśli nie osiągnąłeś czegoś w młodości, to przepadłeś. Niekiedy czują się samotni i zagubieni. Jest jeszcze rzecz zupełnie prozaiczna – farby są toksyczne i źle wpływają na układ nerwowy. Jedyne na co można liczyć, to wsparcie przyjaciół. Tak w ogóle, to lubię środowisko artystyczne, choć bywa ono dziwne. Czasem pojawia się zazdrość, ale jest i pozytywna rywalizacja. W każdym razie dziś nie jestem outsiderem – mam przyjaciół i jestem wśród swoich. Odnosi się to zwłaszcza do środowiska skupionego wokół Galerii Potencja. Utrzymuję też kontakty z niektórymi profesorami z ASP.
Postanowił Pan jednak pozostać w Krzywczy i tu tworzyć. Czy stąd – z tej ziemi, z tego krajobrazu wyrasta Pana talent? Czy tu znajduje Pan natchnienie?
Najlepiej maluje mi się właśnie tutaj. Obraz, żeby był prawdziwy, musi być stąd. Nie lubię awangardy, jest dla mnie nudna, nie lubię tworzyć w mieście…
Czy bywa tak, że żal Panu rozstać się z jakimś obrazem?
Oczywiście, że tak. Niektórych nie sprzedam nigdy. Kilku żałuję do dziś…
Powiedział Pan, że dobra farba staje się światłem. Ale by dojść do tego światła, trzeba się nieźle natrudzić. W Akademii spotkał Pan wielu znakomitych Mistrzów, jak choćby profesorowie Janusz Matuszewski czy Bogumił Książek, ale jednak z techniki malarstwa, tworzenia farb, musiał się pan samodzielnie dokształcać, poszukiwać na własną rękę…
Tak, to prawda – farba staje się światłem. Ale to wymaga pracy i poszukiwań. Krajowej literatury na temat tworzenia farb jest niewiele. Robię je najczęściej sam, bo tylko w ten sposób mogę osiągnąć w malarstwie zamierzone efekty. Najlepsze są te pigmenty, które zawierają minerały, szczególnie kamienie szlachetne i półszlachetne – maleńki słoiczek pigmentu kosztuje ok. 300 złotych. Do tego różnego rodzaju oleje… Ciągle eksperymentuję. Lubię farby olejne, bo jest w nich potencjał. Przy ich pomocy najlepiej można wyrazić piękno.
Maluje Pan tylko na płótnie?
Nie, jest jeszcze blacha. Nie trzeba jej gruntować, wystarczy trochę przygotować i potrzeć sokiem wyciśniętym z czosnku. Tak przygotowana jest bardzo gładka i nie wchłania tak mocno farby, na blasze widoczny jest mój każdy najdrobniejszy gest. Kiedyś malowano na ocynkowanych blachach np. portrety trumienne, dlatego są takie trwałe. Te obrazy też mogą tyle przetrwać.
Czy przygotowuje Pan obecnie jakąś wystawę?
Tak… Muszę namalować przynajmniej 30 obrazów. Do maja pozostało niecałe 5 miesięcy, więc maluję codziennie przynajmniej po 10 godzin. To, wbrew pozorom, ciężka i wyczerpująca praca. Ale muszę temu podołać, skoro dostałem od losu szansę. Aby utrzymać kondycję i przewietrzyć się od toksycznych oparów, terpentyny czy np. rtęci zawartej w farbach, muszę się relaksować na świeżym powietrzu: rąbię drzewo, uprawiam sport, również boks. Własnoręcznie też adaptuję starą stodołę na pracownię. Bo moja obecna, niewielka, mieści się na poddaszu domu.
Dostał Pan jakieś propozycje od lokalnych, podkarpackich galerii?
Jak do tej pory, nie. Współpracuję głównie z galeriami w Krakowie i Warszawie. A sam planuję zrobić wystawę w Krzywczy. Ale nawet gdyby moje obrazy nie wzbudzały zainteresowania – choć przecież maluję dla ludzi i cieszę się, że je kupują – i tak bym malował. Bo to moja pasja. Moje życie.
sa
Obrazy umieszczono za zgodą autora.